Z Dominiką Kuczyńską nie tylko o świętach
Święta to czas radości i odsunięcia w kąt codziennych smutków. Dlatego Dominika Kuczyńska – niedoszła pianistka i znakomita kucharka, mimo skręconej niedawno nogi i kiepskich wyników białostockiego AZS-u, nie traci poczucia humoru. Przy takiej uroczystej okazji porozmawialiśmy z nią o wszystkim, tylko nie o siatkówce.
Dominika to prywatnie narzeczona sympatycznego Australijczyka i dowcipna, wesoła dziewczyna. Specjalistka od dietetycznego odżywiania w kuchni radzi sobie tak dobrze, jak w ataku z krótkiej. Od tego zaczęliśmy rozmowę, ale od razu okazało się, że na święta do garnków zagląda akurat bardzo rzadko. - To właśnie ciekawe. Zawsze dużo gotuję, a na święta... nic. Po prostu nigdy nie mam na to czasu – mówi nam „Kuczi”.
- Nie biorąc więc pod uwagę świąt, jaka jest Twoja koronna potrawa?
- Ojej, myślę, że jest ich wiele. Ostatnio chociażby zrobiłam czerwoną pastę curry z mango i krewetkami. Wyszło bardzo fajnie.
- Co przygotujesz na pierwszy obiad z teściami?
- Nie miałam jeszcze okazji swoich przyszłych teściów zaprosić. Ale jak byłam u nich na Antypodach ugotowałam im zupę dyniową mojego autorstwa. Myślę, że podbiłam ich serca…
- Tak jak narzeczonego? Przez żołądek do…?
- Jak najbardziej! Pasta, o której wspomniałam, bardzo mu smakowała. U mnie w kuchni nie ma rzeczy niemożliwych. Anthony też lubi się pobawić w gotowanie, więc dużo eksperymentujemy. Nie wychodzimy jeść na miasto, wolimy próbować coś stworzyć w domu. Czasem może bardziej, a czasem mniej egzotycznego. Czasem coś tradycyjnego, choć ja – mimo, że uwielbiam schabowe - nie jestem zwolenniczką typowej polskiej kuchni. Jest dość „ciężka”, nie za dobra na co dzień, przed treningiem.
- Twój narzeczony jest Australijczykiem?
- Tak, choć z domieszką krwi niemieckiej, bo ojciec Anthony’ego jest z pochodzenia Niemcem. Ale on też ma paszport australijski, ponieważ wyjechał ze swojej ojczyzny jeszcze jako dziecko.
- W Australii nie spędzałaś jeszcze świąt Bożego Narodzenia?
- Nie i, szczerze przyznam, na razie sobie tego nie wyobrażam. Trudno o świąteczną atmosferę w tym klimacie. W grudniu tam jest pełnia lata i wysokie temperatury. Australijczycy spędzają święta dużo grillując, często łączą to z plażowaniem, więc w ogóle bym tej atmosfery nie poczuła. U nas też białych świąt w tym roku może nie będzie, ale mimo wszystko, choinka w Australii w pełni lata jakoś mi nie pasuje.
- Wróćmy do świątecznego stołu. Czyli u Ciebie wszystko robi mama?
- Ja zwykle wpadam na ostatnią chwilę, ze względu na moje obowiązki zawodowe. Staram się jednak pomóc mamie w porządkach świątecznych. A ja bardzo lubię sprzątać! No i, ewentualnie, występuje w kuchni w roli asystenta. Pomagam przy robieniu makowca, sernika, czy innych świątecznych łakoci… Natomiast, przyznam się szczerze, pierogów nie lepiłam. Mama też tego nie robi, to bowiem domena babci, tak jak barszcz. Mama natomiast walczy z karpiem i z tym akurat jej nigdy nie pomagałam.
- Twoje ulubiona potrawa wigilijna?
- To zdecydowanie karp smażony. I coś, bez czego dla mnie święta nie mają prawa się odbyć – kompot z suszu. Uwielbiam go, mogę go pić litrami!
- Czy ktoś się przebiera za Mikołaja?
- W ostatnich latach ja zakładałam czapkę i rozdawałam prezenty. Natomiast czasy, kiedy ktoś z dorosłych faktycznie się przebierał, mamy dawno za sobą. Ja i mój brat już nie jesteśmy dziećmi. W tamtych czasach zazwyczaj to była babcia. Do momentu kiedy jej nie zdemaskowaliśmy…
- Jak do tego doszło?
- Jakoś dopatrzyłam się, że te wąsy i broda są jakieś nienaturalne. No i po głosie, zdecydowanie. To było jeszcze gdy chodziłam do przedszkola.
- Jednocześnie przestałaś wierzyć w Świętego Mikołaja?
- Nie pamiętam, to było tak dawno… Dzieje niemalże prehistoryczne. Ale nie… Ja nawet dzisiaj, wierzę w Mikołaja.
- Piszesz do niego listy?
- Tak, co roku. Puszczam je w przestrzeń cybernetyczną i na światłowody. Muszę przyznać, że Mikołaj się sprawdza i przynosi trafne prezenty (śmiech).
Czyli list trafia na dobry e-mail. A pamiętasz może prezent z dzieciństwa, który sprawił Ci najwięcej radości?
- Tak.
- To była piłka do siatkówki?
- Nieprawda, właśnie, że nie piłka. To był syntezator, Yamaha PSR 2. Czterooktawowa Yamaha. To było moje marzenie, żeby grać na instrumencie i zawsze bardzo mi się podobało pianino. No i wyprosiłam Mikołaja o taki prezent. Później, przez jakieś trzy lata chodziłam na kursy grania i naprawdę nieźle mi to szło. A potem zaczęła się siatkówka. Niestety, Yamaha poszła w odstawkę, ale ona cały czas jest u rodziców w domu i na mnie czeka. Zresztą, umiejętności muzyczne przydały mi się na studiach. Wyciągnęłam wtedy tą Yamahę, przypomniałam sobie nuty i wykorzystałam do zaliczenia gimnastyki na AWF-ie. Trzeba było bowiem zaliczać muzyczną część zajęć. U legendy gdańskiej AWF, profesora Szota, zagrałam „Odę do Radości”. Wprawiłam go tym w zachwyt. To mi bardzo pomogło, tym bardziej, że moje talenty gimnastyczne, nie były zbyt wielkie.
- I pewnie to przez ten syntezator masz lepszą technikę odbicia palcami, tak?
- Haha, zapewne… Serio mówiąc, ja żałuję, że muzyka poszła w odstawkę. Może gdybym nią się zajęła poszłabym w pewnym momencie inną drogą. Być może dziś Dominika Kuczyńska nie grałaby w siatkówkę, tylko np. była pianistką w jakiejś orkiestrze…