Sylwia Chmiel: Byłyśmy szczęśliwe i... wykończone
Sylwia Chmiel przebojem wdarła się do wyjściowego składu AZS-u Białystok.
21-letnia siatkarka, z młodszą o rok Natalią Kurnikowską, stworzyły duet przyjmujących, który walnie przyczynił się do pierwszego zwycięstwa białostoczanek w tym sezonie Orlen Ligi. Akademiczki pokonały na wyjeździe Legionovię 3:1 i opuściły ostatnie miejsce w tabeli.
Świętowałyście w autokarze podczas drogi powrotnej?
Sylwia Chmiel: - Byłyśmy tak zmęczone, że praktycznie wszystkie poszłyśmy spać. Było więc średnio głośno, choć oczywiście wracałyśmy bardzo zadowolone. Tyle, że po prostu wykończone.
W klubie jest trudna sytuacja, bo miasto na razie wstrzymało finansowanie AZS-u. Da się w takich warunkach czerpać autentyczną radość z gry i zwycięstwa?
- Sytuacja jest ciężka. Część dziewczyn zastanawia się, co będzie dalej. Pojawiły się przecież nawet jakieś głosy, że klub może upaść. Pewnie, że to wszystko na nas wpływa. Ale gramy przecież dla siebie. Poza tym tylko wygrywając możemy coś zmienić. Wierzymy, że dzięki temu ktoś nam pomoże, sytuacja się wyklaruje. No i jasne, że fajnie poczuć zwycięstwo. W końcu wreszcie nam się udało je odnieść.
Zagrałyście dobrze w kluczowych momentach. Tego brakowało w kilku poprzednich spotkaniach, gdy zwycięstwo było przecież o krok. Co wam pomogło?
- W zasadzie mecz zaczął się tak samo jak ostatnie spotkania. Wysoko wygrałyśmy pierwszego seta. Tyle, że do tej pory zawsze przegrywałyśmy drugiego, a tym razem tak się nie stało. Oczywiście, żeby nie było za różowo, oddałyśmy trzeciego. W czwartej partii, mimo słabego początku, bardzo się mobilizowałyśmy. Za wszelką cenę nie chciałyśmy dopuścić do kolejnego tie-breaka, bo znów mecz mógł się skończyć naszą porażką. Udało się! Bardzo motywowała nas Ewa Cabajewska. Cały mecz pokrzykiwała po każdej akcji. Pobudzał nas też fakt, że na trybunach było głośno, mimo że kibice dopingowali gospodynię. Gorzej się gra, gdy jest cisza i konsternacja. Ta atmosfera i nasza mobilizacja były chyba kluczem do sukcesu.
Wyszłaś na boisko w pierwszym składzie. Wygrałaś mecz w Orlen Lidze. Chyba ta ekstraklasa nie taka straszna dla debiutantki?
- Rzeczywiście. Szczerze przyznam, gdy przychodziłam do Białegostoku nie myślałam, że będę wychodziła na boisko w pierwszym zespole. A to się zdarzyło już kilka razy. Zdaję sobie sprawę, jakie czasem znane siatkarki stoją naprzeciwko. Ale z każdym rywalem gra się tak samo. Nie ma co myśleć o tym, jak jest mocny. Inaczej wyszłybyśmy na parkiet z nastawieniem: "Lejcie nas, bo macie znane nazwiska". To oczywiście nie ma sensu.
Ekstraklasa to jednak nadal dużo wyższy poziom niż ten w I lidze. Szybko obnaża braki. Co musisz najbardziej poprawić u siebie?
- Praktycznie... prawie wszystko. Właściwie jedyny element, który nie sprawia mi problemów to zagrywka. Może dlatego, że, gdy stoję na linii serwisu wszystko zależy tylko ode mnie. Po prostu biorę piłkę i zagrywam. Tu czuję się pewnie. Natomiast muszę zdecydowanie popracować nad przyjęciem. W statystykach mój mecz w Legionowie nie wygląda może źle, ale czułam, że nie przyjmuję za dobrze. Prosiłam dziewczyny by stanęły nieco bliżej mnie i mi pomogły, bo wiedziałam, że zagrywka pójdzie na mnie. Na pewno muszę też pracować nad blokiem. Jestem w tym elemencie mało skuteczna.
Twoje przyjęcie waha się od 10 procent w jednym meczu do 55 w drugim. Cóż, jak na debiutantkę przystało...
- To prawda. Takie wyniki zależą jednak od wielu czynników. Na pewno łatwiej się gra, gdy wychodzi się na boisko od początku. Dużo trudniej wskoczyć z kwadratu dla rezerwowych i pomóc drużynie w trudnych momentach. W takich chwilach niełatwo nagle zagrać na 100 procent. Poza tym oczywiście przyjęcie zależy od tego, kto serwuje z drugiej strony. Dla mnie ważne, że nasz zespół jako całość poprawił ten element. Początkowo przyjęcie stanowiło nasz największy problem. Teraz jest niezłe i możemy normalnie grać.
Czy udaje Ci się czasem wyrwać do rodzinnego Lublina? To w sumie nie tak daleko, około 250 kilometrów.
- Ostatnio odwiedziłam dom dwa miesiące temu. Miałyśmy dwa dni wolnego. Wcześniej byłam w Lublinie w lipcu. Wiadomo, że się tęskni, ale nie da się częściej jeździć, bo zwykle mamy tylko jeden wolny dzień, więc najwyżej bym przenocowała w domu i musiała wracać.
Czas wolny trzeba jakoś zagospodarować w Białymstoku.
- Spędzam go raczej standardowo. Kino, wypad do galerii, spacer, zakupy. Czasem trzeba pozałatwiać swoje sprawy. Dziś np. (w poniedziałek - przyp. red.) wstałam bardzo późno po powrocie z Legionowa. Coś sobie ugotowałam, usiadłam przed telewizorem i odpoczywałam. Po prostu na nic innego nie mam ochoty. Dwa treningi dziennie, mecz, emocje z nim związane - to wszystko naprawdę wyczerpuje.
A jakieś hobby?
- Nie ma miejsca na drugie. Pierwsze, czyli siatkówka wypełnia praktycznie całe dnie. Choć np. lubię gotować, eksperymentować w kuchni. To też takie "hobby" trochę z konieczności, bo przecież trzeba coś jeść. Myślę też o jeździe konnej, ale na razie się za to tu nie zabrałam.
To może podróże? Masz za sobą jedną daleką, kiedy uczestniczyłaś w Mistrzostwach Świata Juniorek w Meksyku.
- Pewnie, że lubię podróżować. Fajnie, że mogłyśmy niedawno pojechać na mecz pucharowy do Austrii. Teraz czeka nas wyprawa do Pireusu. Tylko, że sporo Europy w sumie już zwiedziłam, a przede wssystkim - nie ma zwykle czasu by cokolwiek zobaczyć. Widzimy halę, hotel, gramy i wracamy. W Meksyku akurat było trochę inaczej. Tam pojechałyśmy wcześniej, by się zaaklimatyzować i sam turniej trwał dłużej. Zobaczyłyśmy ocean, zwiedziłyśmy miasteczka handlowe. Bardzo miło to wspominam.
Czy masz nadzieję, że jeszcze czeka Cię taka siatkarska przygoda?
- Trzeba ciężko na to pracować, rozwijać się i wierzyć w siebie. Musiałabym trafić chyba do reprezentacji. Byłoby super znaleźć się kiedyś chociaż w jakiejś szerokiej kadrze… A jeśli się mi to nie uda, cóż, będę się starała grać po prostu w mocnym klubie.
Teraz podejmujecie Trefl Sopot. Jesteście świeżo po swoim pierwszym zwycięstwie, na fali. Mistrz Polski powinien się bać wyjazdu do Białegostoku?
- Na pewno będzie to bardzo ciężkie spotkanie. Po meczu z Legionovią już sobie rozmawiałyśmy o nawet o tym z jednym ze sponsorów. Trzeba będzie grać z pełną siłą, inaczej niewiele wskóramy z taką drużyną. Czyli walić mocno i… czekać na efekty. Ten sponsor akurat wierzy w sukces, bo zapowiada, że wygramy 3:2.
Kiedy doczekamy się na Twoją pierwszą nagrodę MVP? W Legionowie już się o nią otarłaś.
- Słyszałam, że byłam niedaleko. Ale, szczerze trzeba przyznać, po dwóch dobrych setach w moim wykonaniu, miałam potem słabsze momenty. Sinead Jack zasłużyła na nagrodę, bo grała równo, w decydujących chwilach bardzo pomogła zespołowi atakiem. Pewnie, że MVP to moje marzenie. Fajna nagroda, motywacja do dalszej pracy. Jeśli się nie uda nie będę płakała, ale miło byłoby ją otrzymać. Mam nadzieję, że coś takiego mnie w przyszłości spotka.
Powrót do listy