Rafał Bała: kadrowe przypadki Andrzeja Niemczyka
Już w niedzielę mecz o Superpuchar Polski 2018 im. Andrzeja Niemczyka. Rafał Bała przy okazji wspomina naszego trenera. Niedawno minęło bowiem 15 lat od wielkiego sukcesu polskiej żeńskiej siatkówki. Pod koniec września 2003 roku w Ankarze Polki zostały mistrzyniami Europy, czym zadziwiły nie tylko Stary Kontynent, ale też cały siatkarski świat.
Wbrew pozorom, większość sportowców nie przepada za przesadnym wspominaniem tego, co było. Nawet jeśli chodzi o ich duże sukcesy. Wolą patrzeć w przyszłość, albo przynajmniej koncentrować się na teraźniejszości. Jednak nam – dziennikarzom – zawsze wypada pochylić się nad wielkimi sukcesami sprzed lat i nietuzinkowymi osobowościami. Takimi jak trener Andrzej Niemczyk.
Postać tragiczna, czy człowiek sukcesu? Po trosze i jedno i drugie. Kiedy w 2006 roku wracaliśmy z Grand Prix z Chin, gdzie Niemczyk odsunął od zespołu Gosię Glinkę i telefonicznie (w rozmowie z ówczesnym koordynatorem kadry siatkarek, Waldemarem Wspaniałym) podał się do dymisji, nie miałem wątpliwości, że widzę człowieka przegranego. Zmęczony, osamotniony siedział w kącie terminala na paryskim lotnisku Charlesa de Gaulle'a. Koszula i marynarka, dużo wody kolońskiej o charakterystycznym dla niego zapachu. Kilka dni wcześniej w Ningbo Andrzej zupełnie się pogubił. Nie działał racjonalnie. Powiedział i zrobił za dużo. Później trudno było to wszystko odkręcić i słynny szkoleniowiec musiał się pożegnać z reprezentacją Polski. Niektóre zawodniczki stanęły za nim murem, a po jesiennych mistrzostwach świata w Japonii Katarzyna Skowrońska w przejmującym wywiadzie zaapelowała do władz PZPS o przywrócenie Niemczyka na opuszczone przez niego stanowisko. Bez powodzenia.
Pamiętam też rok 2004, styczeń i emocjonujący turniej kwalifikacji olimpijskich w Baku. Łzy w oczach Gosi Niemczyk i szelmowski uśmiech Andrzeja, po przegranym w kuriozalny sposób meczu z Azerbejdżanem. Plan był prosty: trafić w półfinale na Turcję, z którą grać teoretycznie potrafiliśmy (zwycięstwa w finale ME i w Pucharze Świata). Jednak tym razem to Turczynki zwyciężyły, a polskie marzenia o igrzyskach pękły niczym mydlana bańka. Tu plan Niemczyka nie wypalił, choć wciąż funkcjonowało w środowisku przeświadczenie o jego wyjątkowej przenikliwości połączonej z trudnym charakterem. Trzeba mu przyznać, że miał rękę do zawodniczek. Gdybym nie widział tego na własne oczy, pewnie bym nie uwierzył. Ale w lipcu 2005 roku podczas kwalifikacji do Grand Prix – znów w Azerbejdżanie, lecz w mieście Quba – Turczynki kłaniały mu się w pas. Jedna z nich, szóstkowa siatkarka kadry znad Bosforu, rzuciła mu się na szyję i dziękowała za to, że dał jej szansę w klubie. Ze łzami w oczach oznajmiła, że dla niej zawsze będzie najlepszym trenerem. Na co Andrzej, z właściwym sobie wdziękiem, rozgniótł butem na schodach niedopałek papierosa i zwrócił się do niżej podpisanego: „No i co, wciąż będziesz uważał, że przesadzam”?
Rzeczywiście, musiałem przestać tak uważać. Szczególnie po wizytach w jego warszawskim mieszkaniu przy ul. Królowej Marysieńki. W kuchni garnki z wyśmienitym bigosem, czy zrazami (gotował naprawdę nieźle), w pokoju na szafkach mnóstwo pucharów, medali, zdjęcia córek i nieodżałowanej Agaty Mróz. A na półkach książki z różnych dziedzin. Jednak najwięcej tych, dotyczących psychologii sportu. Głównie w języku niemieckim, bo – jak mawiał Andrzej – „na polski nic sensownego jeszcze w tej materii nie przełożono”. I przyznać mu trzeba, że psychologiem rzeczywiście był dobrym. Może metody trochę przestarzałe, może czasami zbyt dosadne. Ale – jak na nasze warunki – niezwykle skuteczne. Przez 3 lata przyciągał zawodniczki do kadry jak magnes. Wreszcie grały w biało-czerwonych barwach nie dlatego, że musiały, ale dlatego, że chciały. Niezapomniane przeżycia z 2003 roku z Antalyi i Ankary, a później trudne, aczkolwiek udane doświadczenie z 2005 roku Zagrzebia. To scaliło zespół, w którym nie brakowało też przecież różnych koncepcji. A propos Zagrzebia i finału ME z Włoszkami. Mało kto wie, że niewiele brakowało, by selekcjoner spóźnił się na najważniejszy mecz chorwackiego turnieju. Jego asystent, Irek Kłos, prowadził rozgrzewkę, spoglądając co chwila w kierunku drzwi. Tam dopiero kwadrans przed pierwszym gwizdkiem pojawił się Niemczyk, z charakterystycznym dla siebie uśmiechem, sugerującym stwierdzenie: „No i co się dzieje? Przecież jestem, wszystko w porządku. A teraz do roboty!”. Diwe godziny później unosił ręce w geście triumfu, kierując się w stronę trybuny VIP. Palcami jednej dłoni utworzył znak V, symbolizujący zwycięstwo bądź też dwa tytuły mistrzowskie. W drugiej dzierżył paczkę swoich nieodłącznych papierosów Marlboro…
Nie zapomnę min niektórych trenerów, czy prezesów klubów ligowych, gdy Niemczyk na początku zgrupowania oznajmiał mediom, że „zawodniczki są tak źle wyszkolone, iż wiosną trzeba zaczynać wszystko od nowa, z nauką przyjęcia zagrywki włącznie”. Tak, Andrzej lubił pokazywać, że zna się na siatkówce najlepiej. Broniły go wyniki. Nikt z reprezentacją Polski nie osiągnął tak dużo (kilka dekad po sukcesach na igrzyskach i MŚ z lat 50-tych i 60-tych XX wieku). Ale też chyba nikt nie stracił tak dużej szansy na to, by osiągnąć jeszcze więcej. Przekombinowany Puchar Świata w 2003 roku, fatalne kwalifikacje do igrzysk 2004, o których już wspominałem, czy tragiczne Grand Prix i autodestrukcja przed mistrzostwami świata 2006. Było tego sporo, choć Niemczyk chyba nigdy nie przyznał się do błędu tak wprost. Nie słyszałem z jego ust refleksji, że można było zrobić coś inaczej. On po prostu wiedział czego chce, a straty miały być wliczone w bilans potrzebny do realizacji celu.
Dziś, niespełna 2,5 roku po jego śmierci, wspominam go jeszcze lepiej, bo z dystansu i pewnej perspektywy. I niezmiennie bardzo mi go brakuje…