Powrót z sentymentu
Dorota Świeniewicz jest niewątpliwie jedną z największych gwiazd w historii siatkówki w żeńskim wydaniu. Znakomita i utytułowana zawodniczka po wielu latach występów na zagranicznych parkietach wróciła do kraju, by ponownie reprezentować barwy klubu z Bielska-Białej.
PlusLiga Kobiet: - Kiedyś powiedziała pani, że jeśli wróci do Polski, to tylko do Bielska-Białej. Co w tym mieście jest takiego wyjątkowego?
Dorota Świeniewicz: - Czuję wielki sentyment zarówno do tego miasta, jak i klubu. Tak naprawdę tutaj stawiałam pierwsze poważne kroki w mojej karierze sportowej. Nigdy nie zapomniałam jednak, że jestem świdniczanką. Chodziłam tam do szkoły sportowej, uczyłam się odbijać piłkę, grać w siatkówkę. Ale prawdziwe wyzwania i sukcesy miały miejsce w Bielsku. Gdy wyjeżdżałam do Włoch w roku 1997 miałam tu mieszkanie i to nie zmieniło się do dziś. Tak naprawdę przecież, nie wiedziałam gdzie będę grać i mieszkać. Wiele osób namawiało mnie, abym je sprzedała lub wynajęła, ale uznałam, że może mi się jeszcze kiedyś przydać. I tak też się stało, bo wróciłam do BKS-u.
– Wspomniała pani o dużym sentymencie do klubu. To tu sięgnęła pani po pierwsze medale w krajowych rozgrywkach.
– Te czasy wspominam bardzo miło, pozostało mi z tamtego okresu wielu znajomych i przyjaciół, z którymi do dziś utrzymuję kontakt. W hali BKS-u zawsze panowała niepowtarzalna, gorąca atmosfera. Nie zapomnę nigdy zdobycia złotego medalu w sezonie 1996/1997. Śmiałyśmy się wówczas, że trenujemy w siedem i pół zawodniczek. Czasy były takie, że grałyśmy jedną szóstką, dochodziła do tego powracająca po kontuzji Bożena Śliwa i dwie juniorki. A walczyłyśmy przeciwko gwiazdom z Augusto Kalisz i osiągnęłyśmy naprawdę wspaniały sukces.
Na wyjeździe odniosłyśmy jedno zwycięstwo, później dołożyłyśmy dwa kolejne przed własną publicznością i zapanował olbrzymi szał radości. Wtedy jeszcze kibice nie byli oddzieleni od zawodniczek bandami reklamowymi i grupą ochroniarzy, blokujących wejście na parkiet. Pamiętam wystrzał szampanów i to, jak kibice podrzucali nas do góry. Niezapomniane chwile.
– Później pani drugim domem stała się Perugia. Tam przyszedł bodaj najlepszy okres gry w karierze.
– Zgadza się, spędziłam tam aż dziewięć sezonów. Były to czasy największych sukcesów nie tylko dla mnie, ale i dla tego klubu. Zdobyłyśmy dwa razy mistrzostwo Włoch, wygrałyśmy kilkakrotnie krajowy puchar, triumf święciłyśmy również w Lidze Mistrzyń. Zresztą, co roku w pucharach europejskich osiągałyśmy znaczące wyniki.
– Wiele sukcesów, nagród indywidualnych, można powiedzieć, że te osiągnięcia przerosły oczekiwania. Przynajmniej, jeśli chodzi o trenerów, którzy w młodości nie widzieli dla pani miejsca w siatkówce.
– Stawiało się na zawodniczki o lepszych warunkach fizycznych, a nie zawsze zwracało się uwagę na inne predyspozycje do gry w siatkówkę. Szłam do przodu na przekór wielu osobom i wydaje mi się, że dzięki tym dążeniem udało mi się daleko zajść. Miałam wyjątkową motywację i chciałam udowodnić, że mogę coś osiągnąć. Były takie dni, gdy nie trenowałyśmy, więc prosiłam pana woźnego w Świdnicy, aby otworzył mi salę i w ten sposób doskonaliłam swoje umiejętności. Wierzyłam, że jeśli otrzymam szansę, to ją wykorzystam.
– Nigdy nie pojawiło się zwątpienie, myśl, że jednak warto zająć się czymś innym?
– Nie, bo siatkówka to moja pasja, moje życie. Dopóki siatkówka sprawia mi radość, to chcę kontynuować karierę. Wiadomo, że kiedyś przyjdzie taki moment, że będę musiała zrezygnować i przejść do innego życia. Pewnie pozostanę jednak przy sporcie, chociażby w roli trenera, ale na razie nie umiem sobie wyobrazić życia bez siatkówki, której wszystko jest podporządkowane.
– Reprezentacja i możliwość występów w narodowych barwach miały dla pani szczególny charakter?
– Dla mnie był to wielki zaszczyt. Do dziś jest tak, że ciarki mi po plecach przechodzą i łza ciśnie się do oka na wspomnienie polskiego hymnu na siatkarskim boisku. To były piękne, z niczym nieporównywalne chwile.
– Na krótko w roku 2006 przerwała pani karierę, ale chyba zaczęło brakować siatkówki?
– Przerwałam karierę ze względu na macierzyństwo i te dziewięć miesięcy to było dla mnie zupełnie inne życie. Nie było pędu, pośpiechu na salę. Mój czas nie był podporządkowany tylko siatkówce, treningom i zgrupowaniom, a pierwsze reprezentacyjne mecze miałam już w siódmej klasie szkoły podstawowej. Poznawałam się też na nowo jako kobieta i mogłam wrócić do tego, czego nie miałam w okresie gry.
– Jakie nadzieje wiązała pani z powrotem do BKS-u?
– Odchodząc z Bielska-Białej do Włoch zadeklarowałam panu dyrektorowi Bortliczkowi, że bardzo chciałabym wrócić kiedyś do klubu. Cieszę się, że tak się stało. Dwa lata temu, gdy urodził się mój syn Julek, miesiąc po porodzie zaczęłam trenować i przyjechałam właśnie do Bielska. Wtedy nie znaleźliśmy jeszcze kompromisu, a ja dostałam interesującą propozycję z Hiszpanii i tam wyjechałam. Przed tym sezonem spotkaliśmy się znowu i tym razem udało się dojść do porozumienia. Przed klubem zostały postawione bardzo wysokie cele, jak np. zdobycie tytułu mistrza Polski i będziemy do tego dążyć.
– Jak ocenia pani dotychczasowe zmagania tego sezonu?
– W Lidze Mistrzyń zaczęłyśmy nieszczęśliwie, bo przegrałyśmy dwa spotkania 2:3, choć mogłyśmy wygrać je 3:1. Ale myślę, że takie mecze z silnymi rywalami są potrzebne. W statystykach tych konfrontacji praktycznie w każdym elemencie wyszłyśmy lepiej od przeciwniczek, brakło natomiast chłodnej głowy w decydujących momentach. To efekt tego, że w krajowej lidze nie gramy regularnie meczów na tak wysokim poziomie. Właśnie takie spotkania wzmacniają i dają wiele korzyści.
– Zbliżają się święta. Jaki to czas dla sportowca?
– Przede wszystkim to taki okres, gdy wracamy do swoich domów i mamy czas, żeby cieszyć się chwilami spędzanymi z naszymi najbliższymi. To okazja do odpoczynku od codziennych treningów. W tym roku mamy 5-6 dni wolnego i zawsze są to wyjątkowe dni. Poza tym te święta kojarzą się z choinką, prezentami i rodzinną atmosferą. Życzę wszystkim czytelnikom i kibicom siatkówki spokojnych i wesołych świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego Roku.