Malwina Smarzek: rodzice zachęcali i sama chciałam
W wieku trzynastu lat mieszkała w pokoju z 30-latką. Pojechała na turniej tylko dlatego, że zdjęła sobie szynę i okłamała trenera. Inny szkoleniowiec przeniósł ją do trzecioligowego, profesjonalnego zespołu, a ona nie znała nawet kroków dojścia do ataku. Tak zaczęła się kariera Malwiny Smarzek.
- Podobno pochodzisz ze sportowej rodziny?
- Tak. Mama uprawiała lekkoatletykę, tata biegał. W sumie robi to do dziś, startuje w ultramaratonach.
- Twój tata biega 50 czy nawet więcej kilometrów?
- Tak. Aktualnie przygotowuje się do startu w górach. Czeka go blisko stukilometrowy, całodniowy bieg górski. Ostatnio miał start kontrolny w półmaratonie.
- Z takiej rodziny nie trudno trafić do sportu?
- Rodzice zachęcali, poza tym sama chciałam. Pytaniem nie było, czy będę uprawiać sport, tylko jaki? Zaczęłam od tańczenia, pływania, potem było bieganie, na koniec trafiłam do siatkówki i przy tym zostałam.
- Czemu zrezygnowałaś z tańczenia, pływania i biegania?
- Byłam mała, nie potrafiłam podjąć decyzji. Lubiłam pływać, ale po pewnym czasie już trochę mniej. Mój brat trenuje pływanie. Bieganie sprawiało mi masę frajdy i wydaje mi się, że przy tym bym została, ale w moim mieście klub lekkoatletyczny borykał się z problemami i nie miałam gdzie trenować. Od biedy, byle się gdzieś poruszać, zaczęłam siatkówkę.
- Cóż za niezwykle inspirująca siatkarsko historia.
- (śmiech) No nie ma co ściemniać, takie właśnie były moje początki. Wcześniej w szkole chodziłam na SKS, ale takie prawdziwe trenowanie zaczęłam zaraz po tym, jak skończyłam przygodę z bieganiem.
- Co lubiłaś w bieganiu?
- To, że wszystko zależne jest wyłącznie od siebie. Oczywiście, fajnie jest grać w zespole, bo czasem tobie nie idzie, to ktoś inny pomaga. Jednak lubiłam uczucie, że kiedy wygrywam, to dzięki sobie, a kiedy przegrywam, to przeze mnie. Z czasem się to trochę zmienia, dojrzałam i pewne rzeczy widzę inaczej, ale wspomniane uczucie na pewno we mnie nie umarło.
- Jak trafiłaś na pierwszy, poważniejszy trening siatkarki?
- Tata zaprowadził mnie do klubu, który wtedy grał w trzeciej lidze. Na początku trafiłam do grup juniorskich, byłam dość wysoka, więc szybko przenieśli mnie do kadetek. Najśmieszniejsze jest to, że chwilę później znalazłam się w drużynie seniorskiej.
- Grałaś w trzeciej lidze, trenując zaledwie kilka miesięcy?
- Trafiłam do seniorskiej, trzecioligowej drużyny w wieku 13 lat. Nie wiedziałam, o co chodzi. Gdzie się stoi. Jak się gra.
- Byłaś zupełnie zielona? Siatkarsko?
- Kompletnie. Po prostu byłam wysoka, a zespół seniorski miał problem z kontuzjami i brakowało środkowej. Padło na mnie.
- Trzecia liga to być może nie szczyt umiejętności, ale grać już się tam potrafi.
- Tak. Przyszłam na pierwszy trening, rozgrzałam się, poodbijałyśmy w parach - do tego momentu wszystko było spoko, bo tyle umiałam. Chwilę później zawodniczki zaczęły atakować, a ja stanęłam jak wryta.
- Dlaczego?
- Bo w drużynach juniorskich nigdy nie atakowałam! Nie miałam pojęcia, jak zrobić dojście do ataku, kiedy wyskoczyć, co robić w locie. Starałam się podglądać, jak robią to dziewczyny. Stanęłam na końcu kolejki i podpatrywałam, ale umówmy się, trudno uczy się ataku patrząc na kilka dziewczyn w ciągu 30 sekund. Zazwyczaj wygląda to tak, że początkujące dziewczyny mają jakieś kółka na boisku wyrysowane, aby nauczyć się poprawnego dojścia. Ja miałam przyspieszony kurs.
- Koleżanki ci nie dokuczały? Na pewno odstawałaś umiejętnościami?
- Nie dokuczały. Pamiętajmy, miałam 13 lat! Inne dziewczyny po 30, traktowały mnie jak córkę. Na kilku wyjazdach w pokoju byłam z dziewczyną, która miała syna w moim wieku. Opiekowała się mną, pomagała mi. Było trudno, ale jakoś dałam radę.
- Byłaś dzieckiem w świecie dorosłych. Nie krępowałaś się, np. będąc w szatni?
- Krępowałam, i to bardzo. Pierwsze wejście do szatni pamiętam do dziś. Dziewczyny, jak to w szatni, średnio się wstydziły. Chodziły bez ubrań. Dla mnie to była nowość, weszłam do szatni, dziewczyny się przebierały, chodziły w ręcznikach, a ja zastanawiałam się: Jak mam to zrobić? Wzięcie prysznica było wyzwaniem.
- Jak przetrwałaś ten sezon?
- Było trudno, dużo stresu. Grałam jako środkowa, a umiałam iść tylko "na raz". Nie było mowy o innym ataku, faście czy suwie. Starałam się uczyć jak najwięcej, choć trener Głuszak do dziś się śmieje, że moje najście do ataku pozostawia sporo do życzenia. Pewnie ma rację, tylko że moje "szkolenie" wyglądała nieco inaczej, niż każde inne. Opisywany sezon zakończył się sukcesem, bo awansowałyśmy do drugiej ligi.
- Z zieloną środkową?
- Zupełnie zieloną! Chociaż z czasem zaczynałam coraz więcej się uczyć.
- Jak trafiłaś do Szkoły Mistrzostwa Sportowego?
- Poprzez turniej nadziei olimpijskich. Tam mnie zauważono i zaproponowano naukę w SMS. Z tym też wiąże się niezła historia.
- Opowiadaj.
- Grając w drugiej lidze wiedziałam, że szykuje się turniej, który otwiera drzwi do kariery. Nie mogłam się doczekać. Kilka tygodni przed jego startem, na jednym z treningów, złamałam palec. Pierwsza diagnoza? Otwarte złamanie.
- Otwarte złamanie przy bloku!?
- Tak. Tak się wydawało. Wiadomo, nie było żadnego lekarza, więc zadzwoniliśmy po pogotowie. Przyjechali. Okazało się, że to nie było otwarte złamanie, tylko palec wypadł ze stawu. Dziwna sprawa, ale palec wsadzili w szynę i zalecili co najmniej kilka tygodni bez treningów. Załamałam się, bo to oznaczało, że nie pojadę na turniej.
- Cudowne ozdrowienie?
- Nie do końca. Po pewnym czasie sama ściągnęłam szynę, poszłam do trenera i powiedziałam, że już jestem zdrowa, mogę grać i nic mi nie jest. No i pojechałam na turniej.
- Z palcem zagojonym do ... połowy?
- Wtedy nikt nie robił badań, nikt na to nie patrzył. Powiedziałam, że mogę grać, więc grałam. Na początku bolało jak cholera, potem już trochę mniej.
- Czyli kłamstwo popłaca?
- (śmiech) W życiu chyba nie, choć w tej sytuacji byłam tak zmotywowana, że nie widziałam innej możliwości. Jak nie pojechałabym na turniej, to być może dziś nie grałabym w siatkówkę. Dlatego kontuzja małego palca nie była dla mnie przeszkodą. Dziś jest trochę krzywy, jakiś taki dziwny, ale cóż, życie.
- Następna stacja to Legionovo? Tam zaczęła się już twoja poważniejsza i dorosła kariera?
- Tak. Pamiętam sytuację, kiedy za czasów drugiej ligi grałyśmy przeciwko Legionovii. Ja, standardowo już, byłam zszokowana. Przyjechało kilku trenerów, masażyści. Mieli dresy, sprzęt. Dla nas to wszystko było niemożliwe. Miałyśmy jednego trenera i tyle. Słyszałam później opinię, że już wtedy Legionovia chciała mnie do siebie sprowadzić, ale coś nie wyszło i dołączyłam dopiero po jakimś czasie.
- No dobra, ale cały czas byłaś środkową. Jak to się stało, że do Chemika przychodziłaś jako atakująca, która zmieni się w przyjmującą?
- To też pokręcona sytuacja. Jak byłyśmy na jednym z turniejów, to trener robił nam testy, pomiary zasięgu itd. Nie znał nas. No i zapytał, na jakiej pozycji gram. Byłam środkową, ale poczułam impuls i pomyślałam, że chciałabym spróbować gry na ataku. Nie było już trzydziestolatek, tylko rówieśniczki, to mogłam sobie pozwolić. Kto wtedy nie chciał grać na ataku? Powiedziałam trenerowi, że gram na środku lub ataku. Oczywiście nigdy na ataku nie grałam, ale cóż, w tym turnieju był mój pierwszy raz.
- Czyli przechodząc do Chemika wpisałaś, że jesteś atakującą, ale grałaś na przyjęciu?
- (śmiech) Tak! To chyba idealne podsumowanie rozmowy.
Powrót do listy