Dawid Michor o wierze, pasji i hobby, które jest jak choroba
- Mam dwie pasje: siatkówkę i wędkarstwo. Czasami zastanawiam się, która jest większa i ważniejsza w moim życiu - opowiada Dawid Michor, od początku sezonu trener LOTTO Chemika Police. - A do pracy z młodzieżą jeszcze wrócę - zapowiada.
Drużyna Chemika Police, która w poprzednim sezonie w świetnym stylu zdobyła mistrzostwo Polski, przestała istnieć. Z mistrzowskiego składu zostały dwie zawodniczki: libero Martyna Grajber-Nowakowska oraz młoda środkowa Dominika Pierzchała. Ze sponsorowania klubu wycofała się Grupa Azoty i wszystko wskazywało, że najlepszy polski zespół w ostatniej dekadzie nie zdoła wystartować w rozgrywkach TAURON Ligi. Udało się, m.in. za sprawą 36-letniego trenera Michora, który z siatkówki młodzieżowej przeszedł do seniorskiej i mimo że został rzucony na bardzo głęboką wodę, nie utonął; przeciwnie, LOTTO Chemik radzi sobie bardzo dobrze i na pewno nie jest głównym kandydatem do spadku.
TAURONLIGA.PL: Jak Dawid Michor znalazł się w siatkówce?
Dawid Michor: Z siatkówką zetknąłem się w wieku 16 lat na zawodach szkolnych. Na zawody do Choszczna, gdzie mieszkałem, przyjechał trener Zdzisław Gogol, a ja byłem szkolnym komentatorem sportowym. Trener zobaczył gościa, który mia dwa metry i zaprosił na obóz. Trafiłem do Świnoujścia, gdzie w grupie był m.in. Michał Kubiak. Skoro wyjechałem z domu, wstyd mi było poddać się, więc brnąłem dalej. Następnie trafiłem do MOS Wola, a stamtąd do Spały, czyli bardzo dobrych ośrodków z bardzo dobrymi trenerami.
Jako senior był pan zawodnikiem Morza Szczecin i BBTS Bielsko-Biała, ale wielkiej kariery pan nie zrobił...
Gdy miałem 25 lat, awansowaliśmy z BBTS-em Bielsko-Biała do ekstraklasy, więc otwierała się szansa. Spodziewaliśmy się wtedy z żoną dziecka, a pieniądze nie były duże, by przetrwać, dlatego przerwałem karierę. Jacek Pasiński, prowadzący wtedy Spartę Warszawa, potrzebował asystenta. Pracowałem wówczas na pół etatu na magazynie w dużej korporacji, a na drugiej połowie pomagałem Jackowi. Skończyłem studia na kierunku wychowanie fizyczne. Poszedłem na nie dla świętego spokoju, żeby mama nie suszyłą mi głowy. Zrobiłem kursy instruktorskie u śp. Artura Wójcika. Od ósmej do piętnastej pracowałem w magazynie, a później jechałem do hali. Praca asystenta jest fajna, bo nie ma odpowiedzialności.
W jaki sposób z asystenta stał się pan trenerem młodzieży?
Po roku dostałem do prowadzenia grupy młodzieżowe. Nie było dużo dziewcząt, bo część grała w zespole seniorskim. Z kadetkami zdobyliśmy medal wśród juniorek, zrobiliśmy awans. Rok zakończyliśmy wicemistrzostwo Polski, w finale przegraliśmy z Legionovią, z Wojtkiem Lalkiem. Tyle w tym finale było pozytywnych emocji, przeżyć, że pamiętam dokładnie ten mecz do dzisiaj. Pojawiła się wtedy propozycja z Legionowa, gdzie mogłem zajmować się już tylko siatkówką i pracować w szkole. To był klub oferujący perspektywy, bo mogłem uczyć się od trenera Lalka, obserwować ekstraklasę. To było bardzo dobre trzy i pół roku. Jako pierwszy trener raz zdobyłem mistrzostwo Polski, cztery jako drugi. Miałem naprawdę dużo swobody. Następnie byłem w Wiśle Warszawa. Ewa Cabajewska i Asia Mirek miały trudne zadanie, bo zostało im w kadrze tylko osiem zawodniczek. Dołączyłem do klubu na play-offy i niespodziewanie doszliśmy do finału pierwszej ligi. Przegraliśmy w nim ze Świeciem, które jednak nie chciało grać w barażach o awans. Zmierzyliśmy się z Ostrowcem Świętokrzyskim i wygraliśmy. Prezes Wisły chciał, bym został w jego klubie, ale los mnie pchnął do Stężycy.
Wtedy siatkarska Polska na dobre usłyszała o Dawidzie Michorze. Jak długo pan tam został?
Pięć lat. To było świetne miejsce, bo wójt stworzył nieprawdopodobne warunki. Dzięki zawodniczkom z rocznikowi 2002 udało się stworzyć drużynę, która była wzorem do następnych roczników. Rozwijaliśmy się, przychodzili nowi ludzie. Zaczęliśmy osiągać sukcesy, a ja miałem poczucie, że budujemy ośrodek z prawdziwego zdarzenia. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski w swojej hali i to było ukoronowanie tej pracy w Stężycy.
Wtedy dostał pan ofertę z LOTTO Chemika i - jak się okazało - poradził pan sobie w seniorskiej siatkówce.
Chciałbym zostać jak najdłużej na poziomie seniorskim, bo - proszę mi wierzyć - pracuję z taką samą energią pracuję, jak na początku mojej kariery. Zapewniam jednak, że kiedyś wrócę do siatkówki młodzieżowej, która daje trenerowi ogromną przyjemność.
Bo rozwijanie młodych ludzi, to jest coś wspaniałego. Oglądanie postępów, widok pasji w oczach młodych ludzi, wynagradza trenerowi wszystkie niepowodzenia. Jestem człowiekiem bardzo wierzącym i uważam, że wszystko jest gdzieś zapisane. Każda z takich życiowych sytuacji miała u mnie swój cel i perspektywy. Jako 16-latek trafiłem do siatkówki i sportu. Później były te wszystkie zmiany klubów, w wieku 25 lat skoczyłem granie, choć moi koledzy byli cierpliwi i po powiększeniu PlusLigi trafili do niej. Moje marzenie o grze na najwyższym poziomie nie spełniło się, choć miałem 206 cm wzrostu...
Później ludzie się w głowę się pukali, że po trzech mistrzostwach Polski idę pracował do wioski, czyli Stężycy. W najlepszym sportowym momencie mojej trenerskiej kariery były wybory samorządowe, po których musiałem odejść. Pamiętam, że kiedyś rozmawiałem z trenerem Krzyżanowskim, który przekonywał mnie, że czas pójść dalej. Wtedy uważałem, że nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, bym odszedł ze Stężycy...
LOTTO Chemik był bardzo dużym wyzwaniem, bo trzeba było zaczynać o zera...
Chemik zawsze miałem w sercu, bo jestem stąd. Moje perypetie w Stężycy spotkały się z perypetiami Chemika. Z perspektywy żony, dzieci, to najlepsze, co mogło nas wtedy spotkać. Moje dzieci są teraz wśród wujków w szkole sportowej, Natalka ma 16 godzin zajęć z w-f. Ludzie, z którymi grałem w siatkówkę, pomagają w wychowaniu moich dzieci. Program w szkole jest rewelacyjny, bo w Policach realizowany jest program "Z podwórka na boisko". Naprawdę wszystko ułożyło się bardzo dobrze.
Początki były trudne, a LOTTO Chemik uważany był za pewnego kandydata do spadku.
Jestem realistą i wiedziałem, że przyjęcie propozycji z klubu w chwili, gdzie wszyscy mają już pozamykane składy, jest wyzwaniem. Poza tym my budowaliśmy cały zespół z mocno ograniczonymi środkami. Od początku z Radkiem Aniołem, naszym prezesem, wiedzieliśmy, że misja jest trudna i może się udać tylko wtedy, jeśli włożymy w to serce. Naprawdę przychodziłem do pracy i nie widziałem przeciwności, ale szanse i możliwości. Zdaję sobie sprawę, że nic nie jest jeszcze przesądzone. Widać, że cztery zespoły będą walczyć w czołówce, a w pozostałej ósemce wszystko może się wydarzyć. Nawet jak nie wygrywaliśmy, zostawialiśmy po sobie dobre wrażenie. Dziewczyny robią postępy, ja też muszę się wielu rzeczy nauczyć. Dalej mamy szansę zrobić dobry wynik. Nie patrzę tylko na sportowe sukcesy, ale widać pozytywny odbiór u kibiców tego, co się u nas dzieje.
Zostawmy siatkówkę i porozmawiajmy o hobby, jaki podobno jest wędkarstwo...
Wędkarstwo to u mnie choroba. To druga pasja i czasem zastanawiam się, która większa, wędkarstwo czy siatkówka. Zimą brodzę po pas w wodzie i ganiam po lasach za pstrągami, wiosną za szczupakiem. Latem jest najmniej ryb, ale za to przyjemność przebywania nad wodą. Wiele nauczył mnie prezes Stefanowski ze Stężycy. Jedno z moich największych rozczarowań jest związane w wędkarstwem... Na moim jeziorze, w którym łowię, 15 listopada jest koniec sezonu wędkarskiego. Wieczorem przyjechałem do rodziców i miałem w planie o świcie wyjechać. Przygotowywałem się pół nocy, spałem niewiele. Wstałem o świcie i patrzę w kalendarz, a jest 16 listopada i nie mogę jechać. Dzwoniłem do strażników, pytając, czy może zakaz zaczyna się w poniedziałek. Usłyszałem, że nie ma wyjątków... To było gorsze niż przegrany mecz.
Słyszałem opowieść, że wraca pan późno do domu z meczu, a mimo to wcześnie rano jedzie wędkować. To prawda?
Tak. Dla mnie nie ma złej pogody. Nawet jak miałem wolną godzinę, potrafiłem jechać i kilkanaście razy rzucić.
Jak pan łowi?
Tylko spinning. Zimą chodziłem na rzeki na pstrągi. Ubierasz się, chodzisz po lesie, widzisz, że gdzieś tam jest pstrąg i masz jedną szansę. To naprawdę duża adrenalina.
Jaką największą rybę pan złowił?
Mój rekord to szczupak o długości 122 cm, złowiony na Kaszubach; ważył ponad 15 kg. Kiedyś na Kaszubach z żwirowni wyciągnąłem dwa 90 cm szczupaki. Nawet miejscowy nie wiedzieli, że takie tam są.
Długo pan walczył z tym 15-kilogramowym?
Krótko, bo mam dobry sprzęt, by zbytnio nie męczyć ryb, bo wtedy mogą nie przeżyć.
Czy to oznacza, że łowi pan sportowo?
Tak, łowię sportowo i wypuszczam ryby. Czasami tylko zabieram do domu, mając zamówienie od dzieci, że chętnie zjadłyby rybkę. Muszę się przyznać, że całą wypłatę oddaję żonie, która zostawia mi kieszonkowe, za które kupuję sprzęt wędkarski (śmiech). Kiedyś paliłem papierosy, ale przeliczyłem, ile na nie wydaję i ile mógłbym za to kupić sprzętu wędkarskiego. Dlatego rzuciłem palenie.
Jak spędza pan święta?
W domu w dużym gronie, z moją liczną rodziną. W drugi dzień świąt wracamy do treningów.
W poniedziałek 30 grudnia LOTTO Chemik podejmuje Energę MKS Kalisz w 1/8 finału TAURON Pucharu Polski.