Chorwackie strzelby
Hana Cutura i Mira Topić znały się wcześniej z gry w reprezentacji Chorwacji. W tym sezonie razem bronią barw Impelu Wrocław.
- Która z Was pierwsza podpisała kontrakt we Wrocławiu?
Hana Cutura: Chyba Mira. Tak – bo mój menadżer zwrócił mi na to uwagę, gdy mówił, że mogę grać we Wrocławiu. Znałyśmy się już wcześniej z gry w reprezentacji Chorwacji.
- Rozmawialiście ze sobą przed podpisaniem tu umowy?
HC: Ucieszyłyśmy się, że będziemy w jednym zespole, a ja pytałam Miry, jak najlepiej dostać się do Wrocławia.
- Dlaczego zdecydowałyście się podpisać kontrakt we Wrocławiu?
HC: Poprzedni sezon spędziłam w Japonii. Chciałam grać w Europie, w normalnym mieście, w drużynie z potencjałem i dobrym trenerem. Mój menadżer powiedział, że Impel to dla mnie idealna drużyna, która ma dobre zawodniczki i wysokie aspiracje, a do tego miasto jest przyjazne i ciekawe. W Azji było dużo stresu i dlatego zdecydowałam się na powrót.
Mira Topić: Ja spędziłam dwa lata w Rosji i chciałam grać teraz bliżej mojej rodziny. Duży wpływ na tę decyzję miała osoba trenera Tore Aleksandersena. Ważne było, że przed sezonem drużyna stawiała sobie wysokie cele. No i oczywiście na końcu dużym plusem okazał się sam Wrocław.
- Siatkówka jest bardzo popularna w Chorwacji?
MT: Piłka nożna, koszykówka – właściwie wszystko jest popularniejsze od siatkówki (śmiech).
HC: Nawet piłka wodna czy pływanie są bardziej popularne.
- To dlaczego zaczęłyście trenować siatkówkę?
HC: Kiedy my zaczynałyśmy – powiedzmy 15 lat temu – ten sport był dość lubiany. Moja mama grała w siatkówkę, tata uprawiał koszykówkę. Grał nawet w reprezentacji. Rodzice od początku więc zachęcali mnie do sportu. Zanim jednak zaczęłam trenować siatkówkę przez siedem lat ćwiczyłam balet. Treningi siatkarskie były o tyle łatwe, że miałam blisko swojego domu halę sportową.
MT: Moja mama biegała na nartach. Tata grał w piłkę nożną. W moim regionie ludzie są dość wysocy, dlatego większość dziewczyn zaczyna grać w siatkówkę. Moja o pięć lat starsza siostra też grała. Kiedyś zabrała mnie na swój trening, zobaczył mnie trener i powiedział, żebym przyszła następnego dnia. Tak to się zaczęło.
- Siostra cały czas gra? Na wysokim poziomie?
MT: Nie – teraz ma już dzieci. Grała jednak w najwyższej lidze, w pierwszej szóstce swojej drużyny. Potem wyjechała do Pragi, by skończyć studia.
- Gdy pierwszy raz wyjeżdżałyście z Chorwacji by grać w siatkówkę, obie zdecydowałyście się przenieść do Stanów Zjednoczonych. Dlaczego? Ze względu na studia czy poziom sportowy? Tam nie ma zawodowej ligi.
MT: W Chorwacji nie ma możliwości, by jednocześnie grać i studiować, zwłaszcza w najwyższej lidze. W USA można to połączyć. To duży atut. Ja grałam w Teksasie, w Austin. Hana w Berkeley, w Kalifornii.
HC: Grałam w siatkówkę, ale rodzice chcieli, żebym także się uczyła i skończyła studia. USA były zatem znakomitym rozwiązaniem. Do tego mam starszego o pięć lat brata, który także wyjechał za ocean uczyć się na wymianę studencką. Spodobało mu się i został tam w college'u. Myślę, że to była bardzo dobra decyzja. Uczyłam się, grałam w siatkówkę, nauczyłam się języka i spotkałam wielu ciekawych ludzi.
- Brat też uprawia jakiś sport?
HC: Grał w koszykówkę, ale nie był aż tak dobry. To raczej typ bystrego przedsiębiorcy (śmiech).
- Jaki jest poziom ligi uniwersyteckiej w USA? W Polsce często się go nie docenia.
MT: Z drużyną, w której grałam w Teksasie, 5 czy 6 siatkarek trafiło potem do reprezentacji. Mają tam kilka poziomów rozgrywek i oczywiście niżej są słabsze siatkarki, ale na ostatnim szczeblu rozgrywek one nie mają szans załapać się do drużyny.
HC: Są trzy poziomy rozgrywek, a w ramach każdego z nich funkcjonują jeszcze konferencje. Tak jak w NBA. Niektóre drużyny są faktycznie słabe, ale inne mogłyby spokojnie rywalizować w polskiej czy niemieckiej lidze.
- A jak z popularnością tej ligi?
MT: Jest bardzo popularna. Wszystko tam jest na wysokim poziomie – hale, sztab medyczny, organizacja. Tak jak w zawodowych ligach. Na trybunach jest oczywiście bardzo dużo studentów, ale nierzadko widownia sięga pięciu tysięcy. Do tego są oczywiście cheerleaderki.
- Wybierając dany uniwersytet ważny był dla Was poziom sportowy jego siatkarskiej drużyny, czy bardziej poziom edukacji?
HC: Mój zespół nie był bardzo mocny. Łapał się do pierwszej piętnastki. Duże znaczenie miała lokalizacja – blisko San Francisco. Rodzice żartowali, że nie będą mnie odwiedzać na przykład w Nebrasce, gdzie jest śnieg, więc zgodziłam się na Kalifornię (śmiech).
- Poprzedni sezon spędziłaś w Japonii, ale wspomniałaś, że to był dla Ciebie stresujący czas. Dlaczego zatem zdecydowałaś się tam przenieść?
HC: Stwierdziłam, że już może nigdy nie będę miała okazji, by pracować w Japonii. Pomyślałam, że nauczę się czegoś nowego, poznam nowy styl oparty na defensywie, spotkam ciekawych ludzi. To się oczywiście po części sprawdziło, ale nie przypuszczałam, że będzie to wiązało się z takim stresem. Ćwiczyłyśmy codzienne przez sześć dni w tygodniu od 9 rano do 21. Rano był czterogodzinny trening – najczęściej sala połączona z siłownią – potem dwie godziny przerwy na obiad, a potem kolejny trening. Na końcu zajęcia taktyczne lub fizjoterapia. Byłyśmy 12 godzin w pracy. To niewiarygodne. W Europie wykonuje się więcej pracy, ale w krótszym czasie. W Japonii robi się to samo, ale dłużej. Oni myślą, że tak jest lepiej. W drużynie była dobra atmosfera, wszystkie siatkarki się wspierały i... pracowały jak małe mróweczki.
- Mira, Ty często zmieniałaś kluby. Masz w CV cztery mistrzostwa w czterech różnych ligach.
MT: Chorwacja, Hiszpania, Niemcy i Rumunia... No tak. Lubię podróżować, poznawać nowe kultury, grać w różnych ligach. Dzięki temu można się rozwinąć.
- Gdzie grało się najlepiej?
MT: Fajnie było w Hiszpanii i w Turcji – dobre drużyny, mili ludzie. Najtrudniej było chyba w Rosji, bo to strasznie daleko od domu, rodziny. Do tego pięć godzin różnicy czasu, w środku Syberii. Chociaż oczywiście także tam spotkałam wiele ciekawych osób.
- A co Wam się podoba w Polsce? Nie pytamy o siatkówkę.
HC: Lubię polskie jedzenie, ale też ludzi. Uważam, że Polacy są bardzo podobni do Chorwatów. Mają podobne poczucie humoru. Często to trochę czarny humor. To zabawne. Wszyscy są pozytywnie nastawieni, mówią po angielsku.
- Jak jest z jedzeniem?
HC: Lubię żurek, pierogi ruskie i jeszcze takie danie z kapusty... (chodziło o gołąbki – przyp. red.)
MT: Zgadam się z Haną – ludzie są podobni jak w Chorwacji dlatego czujemy się trochę jak w domu. Może u nas jest trochę cieplej (śmiech). Najważniejsze jest jednak to, jak jest w drużynie, bo to tam spędzasz najwięcej czasu.
- Obcokrajowcy mówią, że za często narzekamy.
HC: Ale w Chorwacji jest podobnie. Są ludzie, którzy, gdy ich pytasz co u nich, zamiast odpowiedzieć, że OK, to rzucają: „No wiesz, tak sobie. Nie najlepiej dziś spałem”. Nie wiem czy to coś złego. Tak po prostu jest.