Adam Grabowski: można zaorać staw, ale co to da?
Drużyna PTPS-u Piła powoli wychodzi na prostą. Po niedawnych słabych występach pilanki zaczynają się odradzać i stanowić zagrożenie dla wszystkich zespołów. A dzięki ostatniej wygranej z Centrostalem Bydgoszcz wskoczyły na piątą pozycję. Z pewnością duża w tym zasługa nowego trenera Adama Grabowskiego, który zdecydował się po raz kolejny powrócić do pilskiego klubu.
PlusLiga Kobiet: W pana przypadku powiedzenie, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki nie obowiązuje. Do pilskiego zespołu wrócił Pan po raz kolejny, jednak teraz w roli pierwszego trenera. Co pana tak trzyma tak w tej Pile?
- W Pile cały czas trzyma mnie rodzina. Liczyłem się z tym, że trzeba by się ruszyć z tego miasta i miałem już jedną konkretną ofertę. Jednak, jeśli jest praca i znalazł się ktoś, kto chce, żebym tu jeszcze trochę został, to na razie się nigdzie nie wybieram.
- Ma pan podpisany kontrakt do końca tego sezonu. Czy przybył pan tego klubu w roli strażaka, żeby gasić powstały pożar?
- Nie chciałbym być strażakiem, ale nie wiem jak mnie w tym momencie traktuje zarząd i czy jestem dla nich równorzędnym partnerem, w którym pokładają nadzieje na przyszłe lata. Do tej pracy podchodzę bardzo poważnie i będę starał się zrobić wszystko co w mojej mocy, aby wszyscy byli zadowoleni, lecz tylko do końca sezonu, bo na tyle czasu obowiązuje nasza umowa. Czas pokaże, jakie później zapadną decyzję i czy zostanę w tym klubie. Nie mogę wymusić na działaczach konkretnych klauzul w kontrakcie, bo w tym wszystkim musi być wola obu stron.
- W grudniu gdy pojawiła się pierwsza oferta odmówił pan współpracy z PTPS-em, co więc zmieniło się w styczniu?
- W styczniu zmieniła się przede wszystkim propozycja pracy. W grudniu miałem być drugim i po zastanowieniu się jej nie przyjąłem, ale już w styczniu chcieli, żebym został pierwszym trenerem. Skoro podjąłem rozmowy z działaczami z Piły, to nie mogłem później już się z nich wycofywać. Równie dobrze mogłem powiedzieć prezesowi, że nie chcę tu w ogóle pracować. Jednak pomyślałem sobie, że jeśli padnie propozycja bycia pierwszym szkoleniowcem, to jej nie odrzucę.
- Wydaje się, że kalendarz jest pana sprzymierzeńcem. W ostatnich tygodniach miał pan sporo czasu na spokojną prace i treningi. Jak pan uważa, czy dobrze spożytkowaliście ten czas?
- Gra w meczu jest zawsze najlepszą weryfikacją wszystkich treningów. Można się fizycznie bardzo napracować i zaorać staw, ale w meczu nic z tego nie wyniknie. Na oceny jest jeszcze za wcześnie, bo tylko bezpośrednie starcie z przeciwnikiem pokaże nam naszą realną wartość i również to czy ktoś pracował dobrze czy źle.
- Czy w tym okresie wszystko szło po pana myśli?
- Nigdy nie jest do końca tak jakby się chciało. Zawsze są jakieś drobiazgi, które można jeszcze poprawić i zrobić lepiej. Jednak pewne rzeczy nie są już zależne ode mnie. Zawsze staramy się pracować jak najlepiej potrafimy i dawać z siebie maksimum. Nasza forma przygotowań jest dopasowana do każdego przeciwnika, a poza tym także skupiamy się na własnej grze i eliminowaniu błędów. Wydaje mi się, że idzie to w dobrym kierunku, bo w Łodzi byliśmy bardzo bliscy zwycięstwa, ale nie udało się zwyciężyć rywaleki, ale już z Bydgoszczy wywieźliśmy trzy punkty.
- Kibice na pewno są w stanie wybaczyć wam porażki, ale muszą widzieć, że zostawiacie serce na boisku. Jednak w niektórych pojedynkach tak nie było, dlaczego?
- Zdarzyły nam się takie mecze, gdzie nie mieliśmy praktycznie nic do powiedzenia. W starciach z siatkarkami z Muszyny i Bielska były takie momenty, które bardzo mi się nie podobały, ale one wyniknęły z tego, że nie wszyscy wiedzieli jak to wszystko ma wyglądać. Miałem w głowie pewną koncepcję, ale zabrakło trochę do jej realizacji.
- Czy udało się panu przekonać siatkarki do własnego pomysłu na ten zespół?
- Zawodniczki zawsze muszą zaufać trenerom - praktycznie w każdym klubie jest kilka osób, które o nie dba, i podążać razem z nimi w tym samym kierunku. Jeśli tak się nie stanie i siatkarki nie pójdą za trenerem, to zawsze może dość do rozłamu rozbieżności, a to się odbije na wyniku. Nasze ostatnie rezultaty pokazują, że jest nieźle.
- Sytuacja w tabeli jest taka, że dla was każdy mecz jest jak finał. Czy nie boi się pan, że siatkarki nie udźwigną presji?
- Tak sobie to wszystko przeanalizowałem i wydaje mi się, że mówienie o tym zespole, jako o niedoświadczonych siatkarkach jest pewnym przekłamaniem. Wszystkie zawodniczki z pierwszej szóstki mają za sobą kilka lat grania w PlusLidze. Na przykład doświadczenie Agnieszki Kosmatki nie podlega dyskusji, a Katarzyna Konieczna też nie była w zeszłym sezonie juniorką. Z pozostałymi jest podobnie. Jedynie o Gabi Wojtowicz, można mówić o debiutantce, bo ona pierwszy sezon gra na środku i to w podstawowej szóstce. Prawdą jest, że w drużynie mam młode siatkarki, ale nie brak im doświadczenia.