Awantura o halę, czyli dramat krakowskiej Proximy
Kiedy przebudziłem się w sobotni poranek – choć nie mam tego w zwyczaju – włączyłem komputer i w pośpiechu zerknąłem na jedną ze stron internetowych, publikujących informacje siatkarskie. Spojrzałem i byłem już pewien: nie przyśniło mi się. Wiadomość, którą przeczytałem poprzedniego wieczora, była prawdziwa: Trefl Proxima Kraków wycofuje się z rozgrywek Ligi Siatkówki Kobiet!
Samo wycofanie zespołu nie jest wielkim szokiem. Zdarzało się, że drużyny w ostatniej chwili traciły strategicznego sponsora, albo dowiadywały się, że nie mogą liczyć na wsparcie samorządu. Przed laty Danter Poznań przed rozpoczęciem sezonu stracił płynność finansową. Działacze spotkali się natychmiast z drużyną i przedstawili zawodniczkom 2 warianty: w pierwszym – znaczące obniżenie zarobków, ale przetrwanie klubu i gra o wysokie cele; w drugim – wypłatę dotychczasowych zobowiązań i wolną rękę w poszukiwaniu innych pracodawców. I to można nazwać uczciwym postawieniem sprawy. Lepiej zrobić coś takiego niż narażać siatkarki na to, by drżały o swoją przyszłość, a klub na długi i perspektywę rozpraw sądowych.
Ale w przypadku krakowskiego zespołu nie chodziło o pieniądze (przynajmniej oficjalnie)! Nie przypominam sobie, by siatkarska drużyna oddała miejsce w najwyższej klasie rozgrywkowej, bo nie doszła do porozumienia z miastem w kwestii obiektu. Owszem, zdarzają się przepychanki z samorządem, czy operatorem jakiejś hali, głównie w sprawach wysokości opłat za korzystanie, albo dyspozycji czasowej i terminowej. Wtedy można przecież zawsze poszukać innego obiektu, nawet w okolicznych miejscowościach. No, chyba że już zupełnie nie ma perspektyw i przez kilka lat skazuje się kibiców na wielokilometrowe dojazdy na mecze ich drużyny, występującej w roli gospodarza. To rzeczywiście mogłoby osłabić morale środowiska wspierającego klub i na pewno nie budowałoby czegoś tak ważnego jak utożsamianie się kibiców z zespołem. Czy tego właśnie przestraszył się prezes Łukasz Kadela? Nie wiem, ale jego decyzja wstrząsnęła chyba nie tylko mną. Z tego co słyszałem, członkowie klubu (w tym gronie są siatkarki, działacze, osoby ze sztabu szkoleniowego, medycznego itd.) dowiedzieli się o wycofaniu z rozgrywek w dniu... podania tego przez prezesa do publicznej wiadomości! Nie wiem, czy wszyscy (ale na pewno spora część) wiedzieli o próbach walki o odpowiedni dla tej klasy rozgrywkowej obiekt. Natomiast chyba nikt nie zdawał sobie sprawy, że ta kwestia może zdecydować o zakończeniu tak fajnie rozpoczętego projektu!
Ekstraklasa siatkarek wróciła pod Wawel po wielu latach. Już w pierwszym sezonie Trefl Proxima wypadł lepiej niż oczekiwano. Miał dobrego trenera, profesjonalne struktury, niezłe zawodniczki. Owszem, do hali „Suche Stawy“ można mieć zastrzeżenia, ale nie takie obiekty są wykorzystywane do występów w najwyższej klasie rozgrywkowej! Hala ma 1223 miejsca (wymóg LSK to 1000 miejsc), podczas gdy Czarni Radom grają w kultowym obiekcie przy ul. Narutowicza na 1200 osób (plus dostawki). Kilka lat temu byłem na meczu w Żukowie, gdzie na jakiś czas przeniosła się Gedania. Szkolna sala z trybunami na kilkuset kibiców. I wszyscy świetnie się bawili. Swego czasu Muszynianka święciła triumfy w obiekcie niewiele większym, a po modernizacji grała tam o europejskie pucharu przy widowni o pojemności 1200 osób. Pamiętam Naftę Piła sprzed czasów obecnej hali, zdobywającą mistrzostwo w niewielkiej salce oraz Calisię z medalami i piłką odbijającą się co chwila od sufitu... Ma być jeszcze bardziej ekstremalnie? Uprzejmie proszę. Skra Warszawa – na podium mistrzostw Polski, a w sali przy Wawelskiej maksymalnie 300 widzów, siedzących tuż przy boisku, tablice do kosza w miejscu rozbiegu do zagrywki, odpadające z parkietu klepki i problemy z ogrzewaniem. I to wszystko w XXI wieku, a nie w latach 70-tych ubiegłego stulecia. A w jakiej hali gra aktualny mistrz Polski? Wystarczy zajrzeć do Polic. Czysto, nowocześnie, schludnie, ale z mocnym ograniczeniem jeśli chodzi o liczbę widzów.
Żeby była pełna jasność: nie namawiam do powrotu żeńskiej siatkówki do szkolnych sal i nieogrzewanych obiektów. To czasy słusznie minione, a standardy wypracowane przez lata w LSK powinny być zachowane. Tylko że jeśli chodzi o halę „Suche Stawy“ w Krakowie naprawdę nie było o co kruszyć kopii! Miałem okazję obejrzeć tam mecz w poprzednim sezonie. Zwycięstwo nad MKS-em Dąbrowa Górnicza, sporo kibiców, dobra zabawa, całkiem przyjemna atmosfera. Oczywiście, do poziomu zaangażowania, jakiego czasami można było doświadczyć w poprzednich latach np. w Ergo Arenie na spotkaniach Atomu Trefla Sopot, czy w Łodzi na derby tego miasta – daleko, ale bez przesady. Fakt, do krakowskiej hali trafić niełatwo (sam tego doświadczyłem), a i okolica (Nowa Huta) uważana za niebezpieczną. Ale czy naprawdę jest to powód, by na ostrzu noża stawiać relacje z miastem i uzależniać od tego przyszłość klubu? Szczególnie, gdy zapewnia się drużynie niemały przecież komfort finansowy, a więc tak cenną w dzisiejszych czasach niezależność. No, chyba że ta kwestia też była uzależniona od hali, w której rozgrywane będą mecze. Oczywiście długie oświadczenie zarządu Trefla Proximy przeprowadza nas przez meandry negocjacji z magistratem. Nie odpowiada tylko na jedno pytanie: dlaczego panu prezesowi zabrakło determinacji? Chwała mu za to, że walczył o lepszy obiekt (hala Cracovii) i godniejsze warunki dla swoich zawodniczek. Skończyło się jednak na tym, że wycofał drużynę z rozgrywek i sportowa marka Proximy Kraków przestaje istnieć. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że na 2 miesiące przed startem sezonu zawodniczki będą jeszcze w stanie znaleźć sobie nowych, dobrych pracodawców. Czego im życzę, bo akurat one w całym tym zamieszaniu są Bogu ducha winne...